poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Co na dysku piszczy.

Moja przyjaciółka Partycja cierpi na chroniczny brak miejsca. Choroba ta objawia się okazjonalnie i to w najmniej oczekiwanych momentach. Na ogół tych, w których jej zwyczajnie potrzebuje (może robi to celowo?). To jednak nie sama choroba przyprawia mnie o dreszcze, lecz sposób jej leczenia. I tak też kilka dni temu, chcąc ulżyć w cierpieniu mej drogiej Partycji, zasądziłam gruntowne porządki! Bez zawahania włączyłam komputer, objęłam myszkę, i zagryzając wargi, niczym bohaterka 50 twarzy Greya, odpaliłam Panel sterowania. Następnie, droga była już prosta. Wystarczyło wejść w Programy, a to już tylko dwie przecznice od opcji odinstaluj. Wtem, chcąc nie chcąc, zwyczajnie zamknęłam odpalone wcześniej okienka i ze smutkiem na twarzy… odłożyłam myszkę. NIE MAM CO USUWAĆ!

Tak też tematem który chcę poruszyć nie jest ani gabarytowość mojej serdecznej koleżanki, ani mój własny lęk przed wyrzucaniem rzeczy. Wątek, który rzeczywiście zamierzam poruszyć, dotyczył będzie gier. Konkretnie tych gier, które to zajmują u mnie zaszczytne, stałe, oraz niezbywalne miejsce na dysku.

Przede wszystkim, The Elder Scrolls V: Skyrim.


To było w drugiej liceum, kiedy po raz pierwszy kupiłam sobie grę za własne pieniądze. Ależ ja byłam wtedy szczęśliwa! Do tego opakowanie zawierało jeszcze mapę i płytę z soundtrackiem! W tamtym czasie chyba nic nie było w stanie odciągnąć mnie od gry. Niemniej, moment ten nadszedł w końcu samoistnie. Przyznaję to z bólem serca, ale Skyrim jest grą, która potrafi się znudzić i to nawet całkiem szybko. Czy to jednak wada? Obstawać będę przy zdaniu, że wręcz przeciwnie. To że gra może się z znudzić, nie oznacza, iż nie może przyciągnąć ponownie. I ponownie. I ponownie też.

Grałam w nią przez 3 lata z przerwami. Za pierwszym razem przeszłam połowę i przestałam. Później zaczęłam od nowa i znów to samo. Przy chyba trzeciej lub czwartej próbie udało mi się w końcu przejść main story (który, nawiasem mówiąc, był dla mnie gorszy od wątków pobocznych). Niech nikt mnie jednak źle nie zrozumie. Efekt znudzenia grą następował u mnie nie wskutek zniechęcenia do rozgrywki, lecz od nawału misji. W TEJ GRZE JEST ZBYT WIELE DO ROBOTY! Zresztą, dowodzi tego fakt, iż choć niedawno ukończyłam grę, znów szykuję się na powrót do uniwersum TES’y. W końcu tyle dodatków i map autorskich na mnie czeka!

Kolejną z gier jest Team Fortress 2.


Team Fortress to typowy shooter, który był moją pierwszą grą multiplayerową. Trafiłam na niego podczas przeglądania darmowych gier na steamie, a że urzekła mnie komiksowość grafiki, czym prędzej ściągnęłam grupę z ts’a. Zabawa była przednia. Ot grupa czerwonych versus niebiescy, którzy z pełną powagą, walczą tęczomiotem, popijają Bonk! Atomowy Kop czy też szarżują dzierżąc w dłoni Sterburtę. Serio, ta gra je niesamowita. Straciłam w niej ponad tysiąc godzin, oraz nabawiłam się pewnie wady wzroku… ale właściwie who cares? Poznałam świetnych ludzi, w których godzinami uderzałam batem i śpiewałam niemieckie piosenki o 4 w nocy (nad ranem?).

Tak. Team Fortress to zdecydowanie jedna z tych gier, do której wciąż potrafię wracać. To też jedna z tych gier, która przypomina niesamowite czasy i wywołuje łezkę w oku.

Nie byłabym jednak sobą gdybym przy Team Fortressie nie wspomniała o Left 4 Dead 2.


Był taki moment kiedy wręcz brakowało mi czasu na pogodzenie obu tych gier. Kończyłam jedną i od razu zaczynałam rozgrywkę w drugiej. Ponownie traciłam w niej całe godziny (w przybliżeniu 115h) i całą masę wirtualnych żyć. O rany, ależ ja byłam słaba w trybie versus. Do dziś nie potrafię wyjść z podziwu jak wiele cierpliwości mieli do mnie znajomi. Jak tłumaczyli mi każdą, pojedynczą kryjówkę, oraz jak umierali próbując ratować mój tyłek. Tak czy inaczej – to kolejna gra, która stale gości w zainstalowanych, i w której to wciąż lubię pomordować zombiaki.

Czas na AION oraz TERĘ.


Oj, czym byłoby moje życie gdyby nie mmorpg (well… może miałabym stypendium? :<). Wspomniane gry, jak i zresztą wszelkie w tym gatunku, mają ten, nie do końca pozytywny, element uzależniający. No bo jak tu stale nie expić kiedy level aż się prosi? A jak dodamy do tego przyjemną gildię z opcją team speaka… istna kaplica, umarł w butach, no i szlus!

A tak już bardziej poważnie – zarówno AION jak i TERA są tymi dwoma mmo do których rzeczywiście, co jakiś czas, wracam. Gdzieś tam po drodze przewinął się wprawdzie Vindictus czy C9 online (oba oparte na instancjach), ale częściej to jednak te wyżej wymienione zmuszają mnie do ściągania kilkunastu gigabajtów. Przy czym, podkreślić muszę, że choć obie wymienione gry podejmują podobną mechanikę oraz wychodzą spod tych samych skrzydełek (Gameforge), celowo pozwoliłam sobie na wspomnienie o nich obu. Gry znacznie się od siebie różnią - począwszy od grafiki, na systemie zbieractwa ukończywszy. Ponadto, nie będę ukrywać, że zwyczajnie lubię zmiany – zaś lawirowanie między tymi dwoma tytułami, w pełni mnie satysfakcjonuje.

Pam pa ram pam, SMITE – niekwestionowany mistrz jeżeli chodzi o zaskakiwanie.


Poważnie, w życiu nie sądziłam, że wciągnę się w grę typu MOBA. Ilekroć stosowałam podejścia do LoL’a, tylekroć utwierdzałam się w przekonaniu, że to nie dla mnie. Tymczasem… wystarczyło zmienić mi kamerę… i tak już od prawie roku gram w Smite’a. 7 dni w tygodniu, po kilka razy dziennie, bez poczucia przesytu. Rozgrywka jest w miarę łatwa, community grzeczniejsze od tej z konkurencji, a w kwestii promocji, gratisów, darmowych skinów, przecen czy zwyczajnych prezentów – Smite nie ma sobie równych! Z czystym sumieniem mogę wszystkim polecić. Nawet jeżeli w pełni nie przekona (bo i już sam aspekt łatwości bywa podawany za minus), może być całkiem miłą odskocznią od dotychczas wałkowanych gier.

Diablo III


Przede wszystkim – nie dbam o to, która część jest gorsza, a która lepsza. W poprzedniki diablo III nawet nie grałam, zaś sama trzecia osłona jest dla mnie świetna. Podobnie jak dodatek Reaper of souls, oraz jakikolwiek nie będzie następny – też już go uwielbiam. Ta gra, choć potrafi mnie zmęczyć (bywa, że i na całe miesiące), jest naprawdę klimatyczna, a ze względu na mechanikę – relaksująca. Przy czym warto dodać, że rzeczywiście potrafi być trudna. Niemniej, jakkolwiek miło czasem włączyć głęboką szczelinę… tak dwusetna śmierć zawsze kończy się u mnie krzykiem na chłopaka jakoby to… znowu uparłeś się na zbyt wysoki poziom!!!! Po długim, wtorkowym dniu na uczelni, preferuję raczej bezmózgą, prostą grę opierającą się na one-hitowaniu elit :D

No i na koniec gierka – ciekawostka. Osu!

Ciężko mi jakkolwiek opisać tę grę. Na ekranie pojawia się milion okręgów (które, z niewiadomego powodu, zaczęłam nazywać klopsikami) a my – gracze – jak głupki machamy po stole myszką i staramy się nie miss’nąć ani jednego kółeczka. Proste, prawda? To teraz zarzucę wam filmem i podkreślę, że my musimy skupić na tym tylko wzrok – on jeszcze myszkę :D


Najgorsze jednak jest to, że filmik ten wcale nie jest najwyższych lotów :(

1 komentarz:

  1. Osuuuu! Zawsze jak w to gram to czuję się trochę jak podczas seansów 'Trudnych spraw' albo 'Ukrytej prawdy' :3 (nawet dobrze się bawię, ale trochę to żenujące)

    OdpowiedzUsuń