Ostatnio czytałam
„Szklaną pułapkę”. Nastawiona pozytywnie (no bo przecież „Die
Hard” to klasyka nad klasyki, a inne filmy mogą się tylko
kłaniać), przeczytałam. I to właśnie jest ten moment, kiedy
pojawiają się moje mieszane odczucia, coś w rodzaju czy zjeść
chleb z dżemem i z kiełbasą, czy też nie.
Ja zjadłam. Trochę
było mi niedobrze i się męczyłam, ale w sumie już przeminęło z
wiatrem. Największy problem polegał na tym, że miałam za wysokie
oczekiwania i na tym, że John McClane nie okazał się być Johnem
McClainem. W sumie nie powinnam być zła, bo film jest na podstawie
książki, a nie odwrotnie (więc zmiany są jak najbardziej na
miejscu) i jeszcze ta książka jest kontynuacją, pisana dawno temu,
czy coś tam takiego (ogólnie – nie wnikam). Więc pełna zapału
zabrałam się za lekturę i nie wiem kogo i za co mam obwiniać, że
było tak źle. Chyba sama siebie, że się za nią w ogóle wzięłam
lub że za bardzo byłam tak zafascynowana swoi odkryciem, iż
myślałam, że książka to to samo co film.
Najbardziej zabolał
mnie główny bohater. Niejaki Joseph Leland pojawia mi się już na
pierwszej
![]() |
lubimyczytac.pl |
stronie, a wertując książkę spostrzegam wszędzie jego
nazwisko. Myślę sobie: WTF? Gdzie jest McClane?? Skapnęłam się
oczywiście, że nie ma Johna, tylko jest Joe. Ale myślę: okej,
nazwisko bohatera katastrofy nie czyni. Do czasu aż okazuje się, że
Joe jest już podstarzałym policjantem, a na święta przyjechał do
córki. Mhm. Cóż poradzę? Czytam dalej. Akcja sama w sobie nie
jest zła: terroryści, napad na 40-piętrowy budynek w LA,
zakładnicy, rozbite szkło, pokaleczony i zmęczony Leland walczący,
nie tylko z bad guys, ale także z głupimi policjantami
(tradycyjnie). Akcja nie jest zła, ale za to naciągana, a dodatkowo
pojawiają się problemy etyczne i moralne (w tych momentach pytałam
sama siebie „Ej, sorry, ale jak tak można?”). Sama książka
napisana w sposób zagmatwany, bez ładu i składu. Czytam. W sumie
czytam na pół gwizdka, bo w pewnym momencie już nie wiem co się
dzieje, gdzie, kto, z kim i na którym piętrze - i weź tu człowieku
ogarnij o co chodzi. Ale są strzelaniny, są czarne charaktery, jest
jakiś pomysł, więc nie jest źle. Chociaż..... w filmie było
lepiej.
A tak w ogóle to
dobrze, że książka została napisana, bo bez niej nie byłoby
kultowego dzisiaj już filmu. Także wielkie dzięki dla autora i
jeszcze większe dla twórców filmu, że pozmieniali tak wiele
rzeczy.
I dzięki dla mnie
samej, że przeczytałam, bo następnym razem będę patrzyła
ostrożniejszym okiem na tego typu tytuły.
Ogólnie pozycja
nieobowiązkowa, znaczy do odpuszczenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz