wtorek, 7 kwietnia 2015

Ikona popkultury czyli John McClane nie jest Johnem McClainem

     Ostatnio czytałam „Szklaną pułapkę”. Nastawiona pozytywnie (no bo przecież „Die Hard” to klasyka nad klasyki, a inne filmy mogą się tylko kłaniać), przeczytałam. I to właśnie jest ten moment, kiedy pojawiają się moje mieszane odczucia, coś w rodzaju czy zjeść chleb z dżemem i z kiełbasą, czy też nie.

     Ja zjadłam. Trochę było mi niedobrze i się męczyłam, ale w sumie już przeminęło z wiatrem. Największy problem polegał na tym, że miałam za wysokie oczekiwania i na tym, że John McClane nie okazał się być Johnem McClainem. W sumie nie powinnam być zła, bo film jest na podstawie książki, a nie odwrotnie (więc zmiany są jak najbardziej na miejscu) i jeszcze ta książka jest kontynuacją, pisana dawno temu, czy coś tam takiego (ogólnie – nie wnikam). Więc pełna zapału zabrałam się za lekturę i nie wiem kogo i za co mam obwiniać, że było tak źle. Chyba sama siebie, że się za nią w ogóle wzięłam lub że za bardzo byłam tak zafascynowana swoi odkryciem, iż myślałam, że książka to to samo co film.

     Najbardziej zabolał mnie główny bohater. Niejaki Joseph Leland pojawia mi się już na pierwszej
lubimyczytac.pl
stronie, a wertując książkę spostrzegam wszędzie jego nazwisko. Myślę sobie: WTF? Gdzie jest McClane?? Skapnęłam się oczywiście, że nie ma Johna, tylko jest Joe. Ale myślę: okej, nazwisko bohatera katastrofy nie czyni. Do czasu aż okazuje się, że Joe jest już podstarzałym policjantem, a na święta przyjechał do córki. Mhm. Cóż poradzę? Czytam dalej. Akcja sama w sobie nie jest zła: terroryści, napad na 40-piętrowy budynek w LA, zakładnicy, rozbite szkło, pokaleczony i zmęczony Leland walczący, nie tylko z bad guys, ale także z głupimi policjantami (tradycyjnie). Akcja nie jest zła, ale za to naciągana, a dodatkowo pojawiają się problemy etyczne i moralne (w tych momentach pytałam sama siebie „Ej, sorry, ale jak tak można?”). Sama książka napisana w sposób zagmatwany, bez ładu i składu. Czytam. W sumie czytam na pół gwizdka, bo w pewnym momencie już nie wiem co się dzieje, gdzie, kto, z kim i na którym piętrze - i weź tu człowieku ogarnij o co chodzi. Ale są strzelaniny, są czarne charaktery, jest jakiś pomysł, więc nie jest źle. Chociaż..... w filmie było lepiej.
     A tak w ogóle to dobrze, że książka została napisana, bo bez niej nie byłoby kultowego dzisiaj już filmu. Także wielkie dzięki dla autora i jeszcze większe dla twórców filmu, że pozmieniali tak wiele rzeczy.
I dzięki dla mnie samej, że przeczytałam, bo następnym razem będę patrzyła ostrożniejszym okiem na tego typu tytuły.


     Ogólnie pozycja nieobowiązkowa, znaczy do odpuszczenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz