Sięgnęłam
kiedyś do promocyjnego koszyka w jednej z sieciówkowych księgarni i wydobyłam
tę rocknrollową perełkę na światło dzienne. Tytuł znałam. Książkę? Nie za
bardzo. Autora wcale.
Szukałam
czegoś o nierozmemłanej fabule, nierozmydlonej jak te wszystkie homoerotyczne
książki, które dotychczas zdążyłam wrzucić na ruszt (chociaż nie będę taka do
końca krytyczna – wiele z nich całkiem świadomie i całkiem chciwie chciałam
wrzucić na ruszt).
„Człowiek, który
pokochał Yngvego” - tytuł zapowiadał coś przeciwnego do moich oczekiwań
(romantycznego, estetycznego, może nawet eterycznego w stylistyce - jak mgliste
poranki w Norwegii).
Tore Renberg –
norweski pisarz, literaturoznawca i krytyk.
↓ ↓ ↓
Te
dwie rzeczy razem zestawione zapowiadały coś w guście mniej lub bardziej
gejowskich spacerów na przełaj fiordowych klifów o zachodzie słońca. I
sweterki. Dużo sweterków.
W
rzeczywistości nie było ani spacerków, ani specjalnego gejostwa, ani nawet sweterków
(no, może odrobinę). Jeżeli ktoś jeszcze wątpi w bezpruderyjność skandynawskich
literatów i ich świeże podejście do podejmowanych tematów, to dobra okazja, aby
zmienił swoje zdanie.
Ewentualnie
książka może posłużyć za równie skuteczny odhomofobiacz - moim zdaniem.
Homoseksualna
miłostka nie jest w tej książce opowieścią samą w sobie, opowieścią
samodzielną. W tym przypadku jest tylko pretekstem do opowiedzenia drugiej,
zaszytej historii o rocku, seksie i polityce, okraszonej nastoletnim buntem oraz
egoizmem. Jeślibyśmy wyekstrahowali całą miłość z powieści, doszlibyśmy do
wniosku, że jest jej tam całkiem niewiele i że została zaserwowana nam „męską
ręką” (nie to, żeby kobiety nie potrafiły rzucić mięsem w książkach; odsyłam do
tekstów ex-striptizerki i zdobywczyni Oscara - Cody Diablo).
Bezpardonowa
„warstwa liryczna” nie pozostawia wątpliwości – to nie będzie tęczowa bajka o
dwóch zakochanych chłopcach. Chyba, że tęczowym nazwiemy barwny
język, którym posługuje się autor („W Pizdę Szatana Anarchokomando”, „burżujska
świnia”, „kapitalistyczna pizda”, „śmierć kapitałowi” (i mój faworyt)
„petrodziwka”).
Wulgarna,
ale nie za wulgarna (czy raczej niekarykaturalnie wulgarna). Wiarygodna i
bardzo epokowa (powieść rozgrywa się we wczesnych latach 90., a obraz tamtych
czasów jest odmalowany tak autentycznie,
że byłabym w stanie przenieść się i stanąć obok kołyski z niemowlęcą wersją samej siebie, potakując „Och, faktycznie, tak było.”). To nie jest jednak już
tak zaskakujące, bowiem sam autor odchował się u schyłku milenium, można więc
śmiało założyć, że pisał wydarzenia z autopsji.
Co
pozostaje mi powiedzieć na zakończenie? Do wszystkich tych, którzy wystraszyli
się słowa „gej” w liczbie mnogiej – geje są najmniej straszną rzeczą (na pewno
mniej straszną od sweterków) czyhającą w Stavanger widzianym oczami 17-letniego
Jarla Kleppa. W gruncie rzeczy, homoseksualne ciągoty dotychczas
heteroseksualnego chłopaka gubią się gdzieś po drodze. Znacznie bardziej
niepokojące dla nieprzywykłych mogą być anarcho-komunistyczne hasła
wykrzykiwane w rytm skandynawskiej muzyki undergroundowej. Albo
drobnomieszczaństwo jedzące kawior na śniadanie... Tak, kawior na śniadanie
może być szokujący.
(Dla odważniejszych: książka doczekała się adaptacji filmowej!)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz