sobota, 2 maja 2015

„(Gay) sex, Drugs and Punk Rock” wśród norweskich fiordów?

Sięgnęłam kiedyś do promocyjnego koszyka w jednej z sieciówkowych księgarni i wydobyłam tę rocknrollową perełkę na światło dzienne. Tytuł znałam. Książkę? Nie za bardzo. Autora wcale.

Szukałam czegoś o nierozmemłanej fabule, nierozmydlonej jak te wszystkie homoerotyczne książki, które dotychczas zdążyłam wrzucić na ruszt (chociaż nie będę taka do końca krytyczna – wiele z nich całkiem świadomie i całkiem chciwie chciałam wrzucić na ruszt).

„Człowiek, który pokochał Yngvego” - tytuł zapowiadał coś przeciwnego do moich oczekiwań (romantycznego, estetycznego, może nawet eterycznego w stylistyce - jak mgliste poranki w Norwegii).

Tore Renberg – norweski pisarz, literaturoznawca i krytyk.

↓ ↓ ↓

Te dwie rzeczy razem zestawione zapowiadały coś w guście mniej lub bardziej gejowskich spacerów na przełaj fiordowych klifów o zachodzie słońca. I sweterki. Dużo sweterków.
 
W rzeczywistości nie było ani spacerków, ani specjalnego gejostwa, ani nawet sweterków (no, może odrobinę). Jeżeli ktoś jeszcze wątpi w bezpruderyjność skandynawskich literatów i ich świeże podejście do podejmowanych tematów, to dobra okazja, aby zmienił swoje zdanie.

Ewentualnie książka może posłużyć za równie skuteczny odhomofobiacz - moim zdaniem.

Homoseksualna miłostka nie jest w tej książce opowieścią samą w sobie, opowieścią samodzielną. W tym przypadku jest tylko pretekstem do opowiedzenia drugiej, zaszytej historii o rocku, seksie i polityce, okraszonej nastoletnim buntem oraz egoizmem. Jeślibyśmy wyekstrahowali całą miłość z powieści, doszlibyśmy do wniosku, że jest jej tam całkiem niewiele i że została zaserwowana nam „męską ręką” (nie to, żeby kobiety nie potrafiły rzucić mięsem w książkach; odsyłam do tekstów ex-striptizerki i zdobywczyni Oscara - Cody Diablo). 

Bezpardonowa „warstwa liryczna” nie pozostawia wątpliwości – to nie będzie tęczowa bajka o dwóch zakochanych chłopcach. Chyba, że tęczowym nazwiemy barwny język, którym posługuje się autor („W Pizdę Szatana Anarchokomando”, „burżujska świnia”, „kapitalistyczna pizda”, „śmierć kapitałowi” (i mój faworyt) „petrodziwka”).

Wulgarna, ale nie za wulgarna (czy raczej niekarykaturalnie wulgarna). Wiarygodna i bardzo epokowa (powieść rozgrywa się we wczesnych latach 90., a obraz tamtych czasów jest odmalowany  tak autentycznie, że byłabym w stanie przenieść się i stanąć obok kołyski z niemowlęcą wersją samej siebie, potakując „Och, faktycznie, tak było.”). To nie jest jednak już tak zaskakujące, bowiem sam autor odchował się u schyłku milenium, można więc śmiało założyć, że pisał wydarzenia z autopsji.

Co pozostaje mi powiedzieć na zakończenie? Do wszystkich tych, którzy wystraszyli się słowa „gej” w liczbie mnogiej – geje są najmniej straszną rzeczą (na pewno mniej straszną od sweterków) czyhającą w Stavanger widzianym oczami 17-letniego Jarla Kleppa. W gruncie rzeczy, homoseksualne ciągoty dotychczas heteroseksualnego chłopaka gubią się gdzieś po drodze. Znacznie bardziej niepokojące dla nieprzywykłych mogą być anarcho-komunistyczne hasła wykrzykiwane w rytm skandynawskiej muzyki undergroundowej. Albo drobnomieszczaństwo jedzące kawior na śniadanie... Tak, kawior na śniadanie może być szokujący. 

(Dla odważniejszych: książka doczekała się adaptacji filmowej!)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz