Gdy przez dłuższy czas nie mam humoru często dobrym sposobem na jego poprawienie są wyjazdy i zmiana otoczenia. Nie zawsze to jednak możliwe i wtedy na 115 minut w podróż do miasta moich marzeń - Nowego Jorku, zabiera mnie mój ukochany film, czyli „Śniadanie u Tiffany’ego”.

Pewnego dnia poznaje ona nowego sąsiada Paula Varjaka. Paul jest pisarzem jednak od kilku lat nie udało mu się napisać i wydać niczego nowego. Zarówno jego życie, jak i życie Holly, nie jest pozbawione ciemniejszych stron. Znajomość tej dwójki jest więc burzliwa, ale dzięki niej oboje odkrywają rzeczy, z którymi wcześniej nie mieli do czynienia. Oczywiście pojawiają się też uczucia. Tylko czy ich związek w ogóle jest możliwy? Na drodze stanie wiele przeciwności, a jedną z większych będzie charakter obojga. Jednak te dwie dalekie od ideału postacie razem tworzą idealną historię miłosną. I sprawiają, że film jest pełen nie tylko uroku i humoru, ale także mądrości. Dodając do tego scenerię i klimat Nowego Jorku nie można się nie zachwycić.
A książki Trumana Capote, na podstawie której powstał film, po prostu nie lubię. Zdecydowanie bardziej podoba mi się historia i sposób jej przedstawienia w adaptacji i to się nigdy nie zmieni. I nie dość, że w tym przypadku film jest dla mnie lepszy od książki, to uważam też, że lepiej najpierw obejrzeć, a dopiero później zabrać się za czytanie! Lub nie zabierać się za nie wcale. No chyba że z ciekawości i dla porównania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz