Stare, znane wszystkim powiedzenie mówi: o gustach się nie
dyskutuje. A może właśnie warto i trzeba? Każdy wie co myśli,
czuje, w jaki sposób coś odbiera i często nasze opinie różnią
się od siebie – jest to prawda wszystkim znana, a to sprawia, że
nie podejmujemy zawiłych rozmów, bo i tak do niczego one nie
doprowadzą.
Nie ma osoby, której opinia jest wiążąca i to co mówi jest
święte. Jej wyczucie piękna lub miernoty danej rzeczy (ze względu
na tematykę bloga czytaj: filmu, książki) i jego wysoka bądź
niska ocena do niczego nie zobowiązuje. Krytyką się ufa, bo mają
wiedzę, zdolność do dokładnego analizowania, zauważania
szczegółów i ich interpretacji... Z tym ostatnim można się
kłócić, bo przecież na pytanie „Co autor miał na myśli?”,
każdy odpowie na swój własny sposób i będzie miał do tego
całkowicie święte prawo. Ale to, że nie mam wiedzy, zdolności do
analizowania i zauważania szczegółów, które twórca gdzieś tam
powtykał, nie znaczy, że moja niska bądź wysoka ocena jest
nieadekwatna i nie mogę jej wyrazić. I choć kieruję się swoimi
własnymi odczuciami i czasami jest to prosta kategoria: podoba
się/nie podoba się (właściwe skreślić) – to myślę, że nie ma w tym nic złego, a
każdy i tak wyrazi swoją własną opinię.
Merytoryczne rozmowy o kulturze są jednak potrzebne. Argumenty,
które faktycznie coś wnoszą, pozwalają drugiej stronie zwrócić
na coś uwagę, wskazują na to, co się podobało i dlaczego, co
można byłoby zrobić inaczej, uwidaczniają inny punkt widzenia na
tę samą sytuację - to wszystko doprowadza do tego, że dyskusja
nabiera charakteru i niesie za sobą treść.
Warto nie wychodzić z kina obojętnym i stwierdzać, że „film był
spoko”, tylko powiedzieć coś więcej. Chociażby dla samej
przyjemności rozmowy, a szczególnie jeśli mamy prowadzić ją z
kimś o podobnej wiedzy, zamiłowaniu, a jeśli nawet nie, to i tak
może pomóc nam to wyjść poza nasze ramy patrzenia. Warto również
czytać/zapoznawać się ocenami krytyków czy nawet krytyków
amatorów, bo każdy zawsze zwróci na coś innego uwagę, co nam
mogło umknąć albo po prostu pokaże inny punkt zaczepienia. Z drugiej
strony może bywać też tak, że nie umiemy jasno i konkretnie
odpowiedzieć na pytanie: Dlaczego? Co tam było fajnego? Czemu tak
sądzimy? Możemy oceniać coś jako całość, bo mamy sentyment, bo
po prostu dobrze się bawiliśmy, bo po prostu uważamy, że była to
dobra rozrywka. Lub też w drugą stronę. Ale nie należy od razu
naskakiwać na kogoś z tekstem „Nie znasz się”, „Przecież to
było dno i wodorosty”, bo często i ta strona nie ma rzeczowych
argumentów.
Na jednym z najpopularniejszych serwisów filmowych, pod wieloma
filmami w części „forum filmu” można znaleźć wątki dotyczący
tego, że ocena danego działa jest zawyżona. Zastanawiam się czy
faktycznie może. Przecież każdy ocenia po swojemu. I choć film
może być np. kontrowersyjny, nie przypaść do gustu jakieś
części widzów, to chyba nie należy od razu oskarżać tych,
którym się podobało, o nieprawidłowe oceny, a szczególnie jeśli
swoją własną niską ocenę nie uzasadnia się niczym
konstruktywnym. Bo co to znaczy nieprawidłowa ocena? Komuś taki
specyficzny humor bądź schematyczna fabuła się podobała i nie
miał zbyt wygórowanych oczekiwań, i to nie znaczy, że jego ocena
jest niewłaściwa.
Sama przyznam się do tego, że mam wśród ulubionych filmów takie,
którym z sympatii i za urok dałam najwyższą ocenę, choć średnia
ocen nie przekracza 7,0, a patrząc obiektywnie taka też powinna
być. I działa też to w drugą stronę.
Zdarzyło mi się obejrzeć film, który (delikatnie rzecz ujmując)
rozpierdzielił mój mózg na milion drobnych kawałków i to
oczywiście w negatywnym znaczeniu. Do tej pory, jak o nim pomyślę,
zbiera mi się ...każdy wie na co. Problem polega na tym, że
większość widzów zachwyca się tym dziełem i dla nich ból mózgu
jest przyjemnością i określając kwintesencją to, co ja uważam
za beznadzieje. I choć jestem w stanie zrozumieć wszystko,
uwzględniając uzasadnienia tych kino-maniaków, które do mnie
-serio- docierają, to moje zdanie jest odmienne.
Jeśli jesteście ciekawi o jakim filmie mówię,
to Wam zdradzę, choć każde kolejne słowo napisane na jego temat
bardzo mocno mnie boli. Ale zanim padnie tytuł, będzie krótkie
pytanie sprawdzające. Z czym kojarzą Wam się lata 50/60? Ja
stawiałabym na kolor (oczywiście mówimy o amerykańskiej
popkulturze, nie PRL-owskiej). Moda, różnobarwne domki, prawie jak
z Edwarda Nożycorękiego, Elvis Król, w kinematografii bajki
Disney'a, w tym Kubuś Puchatek <3 i jakaś taka szara, nudna,
dołująca rzeczywistość, którą próbowano zabarwić prostotą
i komedią. Jedną z tych postaci, która właśnie miała to na celu był … Batman.
Prosty, komediowy, kolorowy… Batman. Gryzie się to, prawda? Mi
okropnie! Jak zaczęłam oglądać film, w którym „Batman zbawia
świat” … w sumie to nie pamiętam, co czułam i co pomyślałam,
ale w sumie to dobrze, ale za to pamiętam doskonale moje: WTF? Po
obejrzeniu tego … czegoś.
Ogólnie chodzi o to, że serial i film o
przygodach jednego z najbardziej mrocznych, tajemniczych, złożonych
psychologicznie postaci w świecie komiksu biega sobie po ulicach
Gotham w kolorowych majtasach ze swoim wiernym kompanem Robinem i
ratuje świat przed bardzo groźnymi przestępcami: Jokerem,
Człowiekiem Zagadką, Pingwinem i całą resztą. Wszystko to
zostało ubrane w schemat kiczu, dzisiaj określamy to jako camp. I
taka była też wtedy
kultura, takie rzeczy się robiło, absolutnie nie miało być to
wymagające i absolutnie miało zapewnić typową lekką rozrywkę
dla milionów Amerykanów.
I się udał. Serial, jak na swoje czasy, był bardzo popularny. Ale
co w nim takiego jest złego? A no np. to, że robi z widza idiotę.
Nie uwierzę, że główny bohater:
inteligenty, wykształcony, autorytet w całym Gotham, był tak mało
ogarnięty, że nie był w stanie poznać z bliska jednej ze swoich
przeciwniczek, tylko dlatego, że miała inny akcent i była dla
niego miła. Scena, w której gumowe rekiny (w porównaniu z nimi
krokodyle w Indianie Jonesie stoją na bardzo wysokim poziomie) są
pokonywane przez … sprej na rekiny – to po prostu załatwiło
system. Do tego teatralna (w tym złym znaczeniu) gra aktorska
sprawiała, że filmową 'przygodę' odbierało się z jeszcze
cięższym sercem.
Nie każdemu leżała ta
komediowa forma Batmana. W jednym z wywiadów Bruce Scivall,
amerykański historyk filmu, wspomina, że „Michael
Uslan, wielki wielbiciel komiksu za wszelką cenę pragnął
przywrócić w filmach wersję Batmana bardziej zbliżoną do
bohatera pierwszych opowieści lub z zeszytów komiksowych z lat
siedemdziesiątych, w których przedstawiano go jako mrocznego stróża
sprawiedliwości." (1) Udało się to dopiero pod koniec lat 80.
dzięki Timowi Burtonowi.
Radosław Swółł, autor artykułu „Iluzjonista czyli dlaczego
plastikowe sutki przegrały z kevlarowym pancerzem", pisze tak:
„(...) fabuła była umowna, dialogi i zachowania bohaterów naiwne,
aktorstwo przerysowane i zamierzenie sztuczne, a efekty specjalnie
nieudolne” (2) - i to wszystko jako całość niektórych będzie
boleć, a dla innych będzie niesamowitym przeżyciem.
Swoje pozytywne doznania opisują internauci na jednej z wyżej wspomnianych
stron. Już kilka pierwszych wpisów ukazuje ich zachwyt. Piszą m.in. że chcą więcej, że niedopracowanie i niedorobienie filmu powoduje, że jest genialny, że jest to niestandardowa produkcja, którą należy oglądać z otwartą głową. że przy prezentowanej autoironii i grotesce można się świetnie bawić.
Film
określany jest jako parodia, chociaż to nie do końca prawda. W
parodii głównym celem jest wyśmianie kogoś/czegoś. Tutaj
twórcy na poważnie zrobili komedię, a pójście w tę stronę
można upatrywać w skandalu, który wybuchł w 1954, po publikacji
książki Frederica Werthama „Seduction of the Innocent”. W
książce autor ten „przedstawił zagrożenia, jakie niosą
komiksy, oraz ujawnił homoseksualny związek łączący, jego
zdaniem, Batmana i Robina”(3). Dlatego celem było, aby zabawa była
infantylna i nieskomplikowana. Nie nasuwała podejrzeń.
Nie
da się ocenić takich dzieł obiektywnie, ponieważ zawsze patrzymy
na nie z własnego punktu widzenia, przez pryzmat tego, na czym my
się wychowywaliśmy, co dzisiaj bardziej do nas przemawia i
w jakiej kulturze filmowej obecnie się poruszamy. Trzeba mieć bardzo otwartą głowę, ale nie zawsze się da. 50 lat temu może
łatwiej było zaakceptować taki stan rzeczy, bo nie wszyscy musieli
mieć styczność z mrocznym wizerunkiem Batmana, lubić go i akceptować.
Jakakolwiek
nie byłaby sytuacja, niech każdy myśli co chce!
W
ramach poruszanego wątku, kilku studentów Uniwersytetu Opolskiego,
przedstawiło swój punkt widzenia na dwa tematy. Pierwszy z nich
dotyczy wyboru: Kapitan Ameryka czy Iron Man, a drugi twórczości
Quentina Tarantino. Zapraszamy!
https://www.youtube.com/watch?v=gp07W5nb_gk
https://www.youtube.com/watch?v=gp07W5nb_gk
(1) "Dzisiejszy
świat jest miejscem niebezpiecznym i pełnym przemocy” wywiad z
Brucem Scivallym, Zeszysty komiksowe nr 15, s. 40
(2) "Iluzjonista czyli dlaczego plastikowe sutki przegrały z kevlarowym pancerzem", Radosław Swółł, Zeszyty Komiksowe nr 15, s. 44-45
(3) Grażyna Stachówna, Władcy
wyobraźni. Sławni bohaterowie filmowi, s. 44
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz