środa, 20 maja 2015

Anime, którego się nie zapomina

Było około południa kiedy w końcu udało mi się znaleźć temat na notkę. Nie mogłabym jej jednak napisać gdybym nie odświeżyła sobie pamięci. Podłączyłam więc komputer pod telewizor, odpaliłam Hotarubi no mori e (które widziałam już pełne 7 razy) i ponownie zanurzyłam się w tej czarującej historii.

Film trwa około 45 minut, a zatem szybko się skończył i mogłam przejść do word’a. Minęła godzina, dwie, trzy… oczywiście bądźcie spokojni – przez cały ten czas nie wpatrywałam się w pustą stronę niczym zamknięte w sobie zombie. Błyskawicznie znalazłam milion innych, jakże istotnych, zajęć (jak na przykład poprzeklinanie sobie grając w smite :c). I nie, nie robiłam tego z czystej złośliwości (Ania jest zbyt straszna żeby z nią pogrywać :p). Zwyczajnie zniechęciłam się gdy dotarło do mnie, jak trudnym jest opowiedzieć o historii, którą samemu tak dobrze się zna. Jak trudnym może być także przekazanie wywoływanych przez nią emocji kiedy samemu odczuwa się je tak mocno.

Przede wszystkim, bo w sumie od tego powinnam zacząć, nie jest to opowieść tylko dla fanów anime. Jest ona na tyle uniwersalna, że żal byłoby ją „tracić” z powodu uprzedzeń. Po drugie, historię polecam głównie osobom wrażliwym. Przy stalowych nerwach nie odniesie takiego efektu. Nie trafi także do tych, którzy lubują się w szeroko pojętej akcji. Hotarubi no mori e powinno się traktować w kategorii krótkometrażówki, dlatego jej magia tkwi przede wszystkim w zakończeniu. Ponadto, cała historia to takie ciepłe okruchy życia, które dodatkowo okraszone są humorem.


Na samym początku animacji, poznajemy główną bohaterką o imieniu Hotaru. Prawdopodobnie jest wówczas w klasie licealnej. To właśnie ona, sięgając w głąb swojej pamięci, wprowadza nas w piękną historię – o przyjaźni małej dziewczynki z ni to duchem, ni człowiekiem.

Po raz pierwszy spotkała go w lesie. Zgubiła się, a on pomógł jej odnaleźć drogę do domu. To właśnie przez takie zrządzenie losu  narodziła się relacja piękna, ale i trudna zarazem. Nasz tajemniczy Gin, jak się szybko okazało, nie może zostać dotknięty przez żadnego człowieka. Choćby jedno drobne muśnięcie mogło by przyczynić się do jego zniknięcia.


Przyjaźń jednak, w miarę dorastania bohaterki, zaczynała przeradzać się w coś głębszego. Jako że widywać mogli się wyłącznie w okresie letnim, na sile narastała również tęsknota. To co jednak chciałabym tutaj podkreślić - to że wraz ze wzrostem jej emocji, niepokój odczuwa również widz. Opowieść jest kreowana na tyle przyjemnie, iż zaczyna się szczerze kibicować tej „trudnej” parze.

Najbardziej zapadające w pamięci jest jednak zakończenie. Niewątpliwie nie należy ono do szczęśliwych. Nawet świadomość tego faktu nie zmienia podejścia w trakcie seansu. Choć znam je niemal na pamięć, kilka godzin temu zużyłam około trzech chusteczek. Tak bardzo chciałoby się innego zwieńczenia, że umyka tutaj fikcyjność opowiadania. Może to dlatego, iż odczuwamy długoletniość tej znajomości? A może zwyczajnie boli nas, że kończy się coś co dopiero mogło się zacząć. Może to właśnie ta uniwersalność przekazu, która trafi do każdego?


Wzruszenia dodaje także sama bohaterka, która mimo cierpienia, ukazana jest relatywnie spokojnie. Paradoksalnie można by nawet rzec, że zakończeniu towarzyszy pozytywna aura. Mimo tego (a właściwie ze względu na to), widz ma ochotę potrząsnąć całym ekranem i spytać się „dlaczego”? Dlaczego oni się uśmiechają? Co z tego, że spełniło się czyjeś marzenie? Nie tak to miało wyglądać!


Niemniej jednak, jeżeli wyglądałoby to inaczej, prawdopodobnie bym o tym teraz nie pisała. Nie oglądałabym również tego anime aż tyle razy. Dlatego też, sumując to wszystko, gorąco Wam polecam.

Because LOVE can make you the HAPPIEST and the SADDEST person ALL AT ONCE

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz