Pamiętacie scenę w „Strasznym filmie”, gdzie urocza blondyneczka wybierając broń łapie za banana i biegnie drogą opatrzoną znakiem DEATH? To pierwsze skojarzenie jakie przyszło mi do głowy bo obejrzeniu amerykańskiego horroru w reżyserii Bradleya Parkera (czyli twórcy Paranormal Activity, sic!). „Czarnobyl, reaktor strachu” to zbiór tych stereotypów o Amerykanach, które sławią ich nieprzeciętną głupotę.
Historia bardzo prosta: czworo Amerykanów i nie-amerykańska para wyrusza do Prypeci, miasta widma, gdzie mieszkali pracownicy reaktora w Czarnobylu. Mają oczywiście przewodnika, absolutnego profesjonalistę (który ginie jako pierwszy, bo chociaż krew słowiańska, jest nie mniejszym idiotą niż reszta). Samochód zostaje tajemniczo uszkodzony, a oni są zmuszeni zostać w mieście na noc. Pojawiają się wygłodniałe, zmutowane zwierzęta i nie mniej wygłodniali, zmutowani ludzie...
Nic w tym filmie nie irytuje bardziej, niż kompletnie zidiociali bohaterowie. Ma się ochotę uśmiercić ich od niemal pierwszych minut. I nawet aktorami zachwycić się nie można, bo wszyscy przystojni grali chyba wtedy w czymś ambitniejszym.
Najbardziej boli fakt, że katastrofa w Czarnobylu to naprawdę wdzięczny temat. Wydawało mi się nawet, że historia napisała nam tak przerażający scenariusz, że w jakąkolwiek fabułę by się tego nie ubrało, film będzie arcydziełem. Tymczasem „Czarnobyl...” żeruje na potencjale tego miejsca, wydaje się być zrealizowany na siłę, od niechcenia. Jest nad czym płakać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz